18+

Treść tylko dla pełnoletnich

Kolejna strona może zawierać treści nieodpowiednie dla osób niepełnoletnich. Jeśli chcesz do niej dotrzeć, wybierz niżej odpowiedni przycisk!

Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Teresa Pawłowska z UTW w Raciborzu: Syberię wciąż mam przed oczami

Aleksander Król
W 73 rocznicę pierwszej wywózki Polaków na Syberię, z Teresą Pawłowską ze Związku Sybiraków i Uniwersytetu Trzeciego Wieku w Raciborzu o tygodniach w wagonie i życiu w "nieludzkiej krainie" rozmawia Aleksander Król

W ubiegłym tygodniu w sobotę obchodziliśmy 73 rocznicę pierwszej wywózki Polaków na Syberię. Grupa pani koleżanek i kolegów z UTW zapaliła znicze przy Pomniku Sybiraka na Cmentarzu Jeruzalem w Raciborzu. Pani do dziś pamięta datę - 10 lutego 1940. Prawda?

Byłam bardzo małą dziewczynką, ale wciąż mam wszystko przed oczami, jakby to było wczoraj.
Urodziłam się 4 kwietnia 1932 roku w Włodzimierzu Wołyńskim (dziś to Ukraina). Byłam córką wojskowego. W Włodzimierzu była duża szkoła podchorążych. Chodziłam z ojcem na defilady, ale wiadomo, będąc dzieckiem bardziej interesowały mnie błyskotki. Tak sobie żyłam w tej "koszarowej sielance" do 39 roku. Miałam 7 lat i cieszyłam się, że pójdę do szkoły. Miałam tornister, książki, mundurek szkolny.

Ale 1 września do szkoły nie poszłam. Wybuchła wojna, zaczęły się naloty. Czar prysnął. Tatusia coraz częściej nie było w domu. A jak wracał, ciągle szeptali z mamą. Aż w końcu przyszedł 9 luty. Pamiętam to dokładnie. Było coś między godziną czwartą, a piątą. Widzę, jak otwiera się brama, którą się wjeżdżało. Nagle łomot ogromny do drzwi, a mamusia z młodszym bratem była wówczas u sąsiadów. Więc po nią poleciałam i powiedziałam, że przyjechali, ale nie powiedziałam kto.

A oni do mamy, że ma dzieci pakować i ma na to pół godziny czasu. A mama: "Ale gdzie, nie ma męża". Krzyczeli coś po rusku, czy ukraińsku. Bardzo się baliśmy. I wówczas przyszedł tatuś - zaraz go pod ścianą postawili. Mówili, że jest bandytą, znaleźli przy nim scyzoryk. Pamiętam, że tata powiedział do mamy, że to jest nieubłagalne. Że ma ubrać dzieci w najcieplejsze ubrania. A przecież nie było tak, jak dziś - tych wszystkich toreb, walizek. Trzeba było rzeczy wiązać w jakieś toboły. Pamiętam, że brat miał wówczas nogę chorą, więc wziął tylko jednego buta.

Tatuś nie mógł nam pomóc przy pakowaniu. Posadzili go na pierwszych saniach. Na drugich saniach była mamusia z młodszym bratem. Mamusia wzięła kołdrę watową, otuliła go, żeby go zakryć przed chłodem. Była straszna zima. Do trzecich sań mnie i brata starszego posadzili. Pamiętam, jak odjeżdżaliśmy. Patrzyłam na nasz dom, niezamknięty, oświetlony. Niczego nie rozumiałam.

Co mówili żołnierze, że gdzie Was wiozą?

Do innego województwa! A najpierw pojechaliśmy na stację. Znałam ją dobrze - ale dziwiłam się, bo gdzie indziej były perony do wsiadania. A nas zawieźli do wagonów gdzieś na bok. Otwierają te wielkie drzwi, a tam pełno ludzi było, około 50 osób. A wagon nieduży był, ale kazali zrobić miejsce i wpakowali nas tam. Potem zatrzasnęli drzwi. Tak siedzieliśmy całą noc do godziny 10 w niedzielę. 10 lutego.

Potem było jeszcze gorzej…
To był horror. Mama gdzieś na półce znalazła trochę miejsca i wsadziła tam naszą trójkę. Płaczą dzieci i lamentują kobiety, bo nie wiedzą, co się będzie działo.
Pamiętam, jak w końcu szarpnęło. Wszyscy na siebie powpadali. Ktoś się oparzył. Toboły na dzieci poleciały. Wagony chyba doczepiali. Moja mama miała dwie siostry. Dowiedziały się skądś, że jesteśmy w tych wagonach. A były w nich takie małe okienka. Zaszronione. Ale tak trzymaliśmy, żeby choć w jednym miejscu lód roztopić i widzieć, co się dzieje. Mama widziała te siostry na peronie. Potem patrzyliśmy, a jakim kierunku jedziemy i jechaliśmy gdzieś w stronę Kowla. Powiedzieli, że do innego województwa, ale nie kraju! Przyjechaliśmy na granicę. I przez to małe okienko wszędzie widzimy wagony. Pisaliśmy karteczki i wystawiali do tych okienek. Cała Polska była w tych wagonach. Ktoś miał mapę drewnianą, zorientowaliśmy się, że chyba na Syberię nas wiozą.

Proste na co dzień rzeczy, stały się potężnym problemem.
Gdy ktoś się chciał załatwić szedł do rogu wagony. Tam taka dziura była wycięta w podłodze. I te potrzeby załatwiało się na oczach tych 50 osób, bez żadnej osłonki, bez niczego. Wagon się trząsł. Zdarzało się, że nieczystości zostawały na deskach. Dziecko trzeba było nad tą dziurą trzymać. Kobiety ciężarne mężowie trzymali. To był koszmar. Na szczęście mama była mądrą kobietą. Oprócz takich rzeczy jak garnuszek i łyżeczka do jedzenia wzięła z domu też nocniczek . Jak się potem okazało to było największe szczęście dla dzieci i rodziny.

W różnych wagonach, różne sytuacje bywały, np. umierali ludzie. Zmarło czteroletnie dziecko. "Pani to dziecko nie żyje, a wagon jest dla ludzi żywych, a nie umarłych" - mówiono matce. Okno otworzyli i wyrzucili te dziecko na śnieg. Proszę wyobrazić sobie matkę, która wyrzuca dziecko, nie wie, czy go tam psy, wilki nie rozszarpią. Czy kto nie znajdzie? Ze starszymi, gdy zmarli, to czekali do przystanku, a potem wynosili i do śniegu zakopywali, bo wiadomo, że do ziemi się dostać nie można było. Jak śnieg wiosną stopniał, to trup na wierzchu był.

Po wodę na przystanku zawsze kogoś delegowano - mieliśmy jedno wiadro na 50 osób. Ledwo garnuszek każdy dostał. W wagonie był też piecyk, dzieciom małym coś się przygotowało. Niektórzy żywności nabrali. Ale w mieście zapasów się nie robiło - kupowało się na bieżąco. Nie było co jeść.
W końcu patrzymy, a tu góry Uralu - wjechaliśmy w ten słynny uralski tunel, przez który się jedzie strasznie długo w ciemności. Ta podróż trwała trzy tygodnie - trzy tygodnie dramatu w tym strasznym wagonie.

Gdy wysiadaliście, czuliście ulgę?
Pamiętam, jak biel śniegu na początku drażniła okropnie oczy. Tak tu było czysto, nierealnie po tych trzech tygodniach w brudzie. Ural jest przepiękny. Widoki były cudowne. Pełno sań tam stało. Lasem wieźli. Pamiętam sosenki piękne.
W końcu dojeżdżamy do takiego pola, na którym długie baraki stały. Nigdy nie widziałam czegoś takiego.

Cała rodzina zamieszkała razem?
Nam jeden pokój nie przysługiwał, bo było nas tyko pięcioro, więc jeszcze nam 3-osobową rodzinę dokooptowano. Spaliśmy po dwoje na jednej pryczy. Żadnego sprzętu. Ja tam bardzo ciężko zachorowałam i po raz pierwszy spod łopaty uciekłam.

Z opowiadań wiem, że całkowicie nieprzytomna leżałam. Wszyscy klęczeli, a tatuś, którego nigdy płaczącego nie widziałam, klęczał w nogach i też płakał. Myśleli, że konam. Ale jakoś z tego wyszłam. A z powodu mojej choroby mamusia zaczęła wszystko sprzedawać - wymieniać na żywność.

Ruskim oddała swoje futro, moje, i tatusia - za bajecznie małe ilości żywności - jakiś kubeczek kaszy, cukru czy mąki. Wszystkiego żeśmy się wyzbyli.

Barak był drewniany i ten barak jednego dnia nam się spalił - dostaliśmy drugi. Wszystkich dorosłych pogonili do pracy, łącznie z moim 14-letnim bratem. Ja musiałam zajmować się 2,5-rocznym bratem. Na moje barki spadły ciężkie obowiązki, m.in. dostarczenie wody do domu. Pamiętam, jak gryzły nas wszy. Łaźnię wybudowano - gonili wszystkich do kąpieli. Trzeba było się rozebrać do naga i do odwszenia oddać ubrania - w gorącu wszy tępili. Ale nigdy do końca się to nie udawało.

Pamiętam doskonale nasze posiłki. Jadło się zgniłą kapustę, zmarznięte kartofle. Bez dodatków, bez smaku. Zupy to jadłam z zamkniętymi oczami. Bo nad kotłem wielkim na 860 osób, w którym gotowano zupę, był okap. Zbierało się tam dużo robaków. A jak było już za grubo - to wpadały one do kotła. A oni to mieszali i gotowali. Więc zamykało się oczy i jadło - bo jakbym wybierała te robaki, to bym pół zupy wybrała.

Co Polacy robili na Syberii? Na czym polegała Wasza praca?
Rodzice pracowali w lesie - wielkie sosny się ścinało, a nie było wówczas pił elektrycznych. I składało drewno na jednym miejscu. Ile kto zrobił, taką dostawał sumę, ledwo na chleb starczało. Według normy - pracujący 600 g dostawał, a niepracujący 200 gram. Mama te 200 gram chleba na trzy dzieliła, żeby było na śniadanie, obiad i kolację.

Pamiętam, jak raz cukier zdobyła - odłożyła parę łyżeczek, żeby w razie choroby osłodzić dziecku herbatę i nie miała gdzie tego schować, no bo gdzie? Do belki na suficie gwoździem przybiła. I my z bratem zostaliśmy sami i taka była pokusa na cukier, więc na stół daliśmy taboret i może pół łyżeczki wzięli i z powrotem zawiesili. Gdy mama wróciła, brat zawołał: "Ręka cukru nie brała". Matce było strasznie przykro, że pół łyżeczki cukru nie było dla dziecka.

A kiedy to wszystko już się skończyło i przywieźli Was z powrotem do kraju, nie specjalnie mogła Pani tę Syberię wspominać. Prawda?
Tak, ukrywałam to przez lata. Za takie wyznanie drugi raz można było tam trafić. Nie od razu trafiłam do Raciborza. Najpierw był Hrubieszów, potem Bydgoszcz, gdzie uczyłam się za pielęgniarkę i Łódz. Po ukończeniu szkoły musiałam stypendium odrobić i dostałam nakaz pracy. Miałam do wyboru: Koźle, Knurów albo Racibórz. Wybrałam Racibórz - ze względu na nazwę Racibórz.

ROZMAWIAŁ: A.KRÓL

CZYTAJ TAKŻE:
Teresa Pawłowska - Mój Racibórz

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Powrót reprezentacji z Walii. Okęcie i kibice

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na raciborz.naszemiasto.pl Nasze Miasto