Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Młodość w Raciborzu

Aleksander Król
O dancingach w Tęczowej, randkach w parku na Londzina i zderzeniu ze Śląskiem w Raciborzu, opowiada urodzona w Samborze na Ukrainie Danuta Szulik

Rozpoczynamy niezwykły cykl, w którym co tydzień na naszych łamach słuchacze Uniwersytetu III Wieku w Raciborzu będą wspominać miasto swojej młodości. Na początek posłuchajcie historii Danuty Szulik.

Urodziła się Pani w Samborze na Ukrainie. Racibórz był dla Pani taką "Ziemią Odzyskaną" jak Lubomierz dla Kargula i Pawlaka w "Samych Swoich"?
Oj nie, pierwszą moją "Ziemią Odzyskaną" był Gryfów na Dolnym Śląsku, leżący zresztą niedaleko Lubomierza. To do Gryfowa wyjechaliśmy z Sambora - miasteczka, które odwiedziliśmy niedawno z Uniwersytetem III Wieku. Tam wielu słuchaczy ma swoje korzenie. Nie pamiętałam mojego domu. Urodziłam się dwa miesiące po tym, jak zabrano mojego ojca. Matka była przekonana, że został wywieziony na Sybir, ale przetrzymywali go w ratuszu w Samborze. Jak się potem okazało, widział to maleńkie zawiniątko, z którym matka szła pod ratuszem. Wiedział, że ma dziecko - znaleziono karteczkę - wiadomość od niego przyklejoną w uchu garnuszka. Gdy ruszyła repatriacja, mama napisała do ojca, wywiezionego w końcu do Karagandy, co ma robić z dziećmi. Odpisał, że pojechać tam, gdzie jej miejsce, czyli do Polski. W maju 46 roku byliśmy już zameldowani w Gryfowie, gdzie mam rodzinę.

Na Dolnym Śląsku spędziła pani dzieciństwo, a w którym roku przyjechała do Raciborza?
W Raciborzu odnalazł się brat mojego ojca. Dlatego po maturze w 1964 roku pojechaliśmy na Śląsk.

I jakie pierwsze wrażenie zrobił Racibórz?
Przyznam, że byłam trochę rozczarowana. Miałam 20 lat i całe życie - koleżanki, kolegów zostawiłam na Dolnym Śląsku. Nie miałam problemów z zawieraniem znajomości, jeździłam na dancingi, ale przeszkadzała mi gwara. Na początku nie mogłam się przyzwyczaić, że chłopak rozmawia ze mną po śląsku. Dla mnie było to niegramatycznie. Bardzo mnie to raziło. Oczywiście teraz nie zwracam już na to uwagi i zupełnie gwara mi nie przeszkadza.
Zresztą problemów z językiem było więcej. Na początku pracowałam w księgowości w Powiatowym Związku Gminnych Spółdzielni "Samopomoc Chłopska" w Raciborzu - i skierowano mnie na inwentaryzację do magazynu. Miałam pisać, a dwie pozostałe osoby liczyć. No i liczyły, ale po niemiecku. Podawały nazwy tych wszystkich narzędzi po niemiecku. Dziś nie dałabym się sprzedać, bo zaliczyłam dwa kursy językowe, ale wówczas siedziałam, jak na tureckim kazaniu.

I nic się Pani nie podobało w Raciborzu?
Racibórz jako miasto mi się podobał. Zastałam tu zadbane domy. Niemcy zostawili tu swoją kulturę życia. Porządek. W Gryfowie tak nie było. Dolny Śląsk jest zielony i pięknie położony, ale w tamtych czasach przesiedleńcy traktowali go, jako miejsce tymczasowe. O nic nie dbali. Mówili, że są na obczyźnie i chcą wracać, tam gdzie wszystko było "najlepsze".
Racibórz był o wiele większym miastem od Gryfowa, a dla młodego człowieka miało to olbrzymie znaczenie. Tu były inne możliwości. Mogłam dojeżdżać na wieczorowe studia ekonomiczne.

Gdzie bawili się dwudziestolatkowie w 1964 roku?
Jeździło się do Obory - zresztą tam poznałam swojego męża Jerzego. Na zabawy przyjeżdżał tu nawet Rybnik. Z kolei takie naprawdę eleganckie dancingi organizowano w Tęczowej, przy ulicy Długiej. To była ekskluzywna, znana w całej okolicy kawiarnia, gdzie chodziło się na ten tzw. "podryw". Był tam wspaniały, podświetlany parkiet. Ale na randki chodziłam do parku, gdzie jest cmentarz żołnierzy radzieckich. Miałam blisko, bo na początku mieszkaliśmy u wujka w domu przy ul. Londzina. Mieszkał akurat naprzeciw parku.

W końcu "poszliście na swoje"…
Mama sprzedała domek na Dolnym Śląsku i wpłaciliśmy pieniądze na mieszkanie w Spółdzielni Mieszkaniowej, która ledwo co powstała. Jej siedziba mieściła się wówczas na ul. Mickiewicza. Dostaliśmy mieszkanie na ulicy Ludwika. Pamiętam, jak spadały sufity w nowych blokach. Tak wówczas budowali. Nam też spadł sufit i na czas remontu przeprowadziliśmy się do mieszkania środkowego, w którym potem została moja mama. A gdy już zamieszkaliśmy w domku na Żwirowej, mamę ściągnęłam na Starowiejską, by mieć ją bliżej siebie.

Jak wspomina Pani zakłady, w których pracowała?
Całe życie byłam księgową - najpierw w PZGS "Samopomoc Chłopska", potem w Zakładach Graficznych, a gdy w 1975 roku miasto z województwa opolskiego przeszło do śląskiego i zakłady przekształcono w Prodryn i przeniesiono do Katowic - zostałam księgową w Technikum Budowlanym w Raciborzu. Pracowałam tam do 1981 roku, potem z mężem otwarliśmy zakłady mięsne w Kuźni.
Najlepiej wspominam te wszystkie rajdy, organizowane przez zakłady pracy - np. w Bieszczady. Raz zajęłam pierwsze miejsce podczas takiego rajdu i w nagrodę pojechałam do Bułgarii. Dalej nosi mnie po świecie. Byłam na Wyspach Kanaryjskich, Kubie, Dominikanie, czy z Uniwersytetem III Wieku w Tel Awiwie.

Czuje się pani Ślązaczką?
48 lat mieszkam w Raciborzu. Moje koleżanki mówią, że jestem hanysem przez zasiedzenie.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Krokusy w Tatrach. W tym roku bardzo szybko

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na raciborz.naszemiasto.pl Nasze Miasto